Szukaj
Archiwa

II wojna światowa

Wybuch w składnicy amunicji w Gałkowie Małym lipiec 1944r.

W połowie lat dwudziestych XX wieku Naczelne Dowództwo Armii Rzeczypospolitej zainteresowało się kompleksem leśnym w okolicy Gałkowa, jako potencjalnym punktem budowy ważnej placówki wojskowej. Bliskość Łodzi i duży gęsty las wyznaczyły miejsce pod budowę składnicy uzbrojenia. Sprzyjała temu celowi linia kolejowa, łącząca Łódź z ważnym węzłem kolejowym, jakim były Koluszki.

Stary las gałkowski, w swej południowej części za torem kolejowym, zaczął od 1925 r. tętnić nowym życiem. Władze państwowe rozpoczęły budowę składów amunicyjnych i koszar. Przeprowadzono do wnętrza lasu linię kolejową, wybudowano wiele budynków na terenie składnicy, koszary, budynki gospodarcze i kilka domów oficerskich i podoficerskich. Z chwilą utworzenia składnicy kilkunastu Gałkowian znalazło zatrudnienie w straży wojskowej, a około 150 kobiet i mężczyzn zostało robotnikami produkującymi amunicję artyleryjską. Do Gałkowa napłynęła grupa nowych rodzin, która została zatrudniona w tzw. „wojskowości”. Byli to przede wszystkim fachowcy, a więc szoferzy, ślusarze, urzędnicy i zawodowi wojskowi.

Przybycie wojska do Gałkowa w roku 1927 miało swoiste znaczenie dla życia wsi. W ciągu pierwszych miesięcy żołnierze i rodziny podoficerskie zajęte były urządzaniem się w nowym terenie i zaopatrywaniem pod względem gospodarczym. Wkrótce Koło Podoficerów i Rodziny Wojskowe rozpoczęły pracę kulturalną, wspierając organizacje wiejskie. Po wybudowaniu okazałego Domu Żołnierza część gałkowskich stowarzyszeń przeniosła swe imprezy do świetlicy wojskowej, gdyż sala strażacka już nie wystarczała na liczne zebrania, inscenizacje, zabawy i inne uroczystości. Dom Żołnierza zasłynął nie tylko jako miejsce licznych przedstawień teatralnych i dancingów, ale również jako kino, gdzie wyświetlano filmy dla wojska i publiczności wiejskiej.

Wszystkie święta narodowe i kościelne wojsko czciło wspólnie z mieszkańcami wsi. Pierwszą taką wspólną uroczystością było dziesięciolecie odzyskania niepodległości, kiedy gałkowskie organizacje posadziły na rogatce cztery dęby. Wybitną pomoc okazali żołnierze przy postawieniu pomnika – kamienia ku czci bohaterów powstania styczniowego. Wiekopomną zasługą armii była pomoc w budowie nowoczesnej szkoły podstawowej i przejęcie na kilkadziesiąt lat patronatu nad tą chlubą Gałkowa.

Na początku września 1939 roku niemieccy najeźdźcy zajęli składy amunicyjne w Gałkowie i rozpoczęli ich znaczną rozbudowę. Do pracy w tzw. lagrach zostało skierowane przez brzeziński Urząd Pracy blisko osiemset osób pochodzących w głównej mierze z Łodzi, Gałkowa i sąsiednich wsi. Stosunek niemieckich zarządców do pracowników był surowy, praca była ciężka i niebezpieczna, o czym wspomina w swojej relacji pan Zbigniew Głażewski:

„Polscy robotnicy byli podzieleni na tak zwane kolumny robocze. W każdej kolumnie było robotników po piętnastu – dwudziestu. Moim przełożonym był starszy robotnik Niemiec Mesygier. Na cała kolumnę stał Fajerwerek to jest oficer z Wehrmachtu. Praca odbywała się dziennie po dwanaście – czternaście godzin. Wyżywienie było na kartki, porcje dla Polaków były o połowę mniejsze niż dla Niemców. Tylko myśmy mieli, jako ciężko pracujący, kartki dodatkowe: trochę chleba, margaryny i flajsz czyli leberkę. W tych lagrach była stołówka, gdzie gotowano dla robotników obiady: zupy z brukwi, liści kapusty, okraszone ersatzem, to jest sztucznym tłuszczem. Punktualnie o godzinie dwunastej, jak zawyła syrena, można było pójść na obiad.”

Gałkowiacy, pracujący w lagrach, szybko zbliżyli się do robotników łódzkich, nawiązując bliższe kontakty, które pogłębiały świadomość narodową i rodziły próby oporu oraz ratunku przed prześladowaniami. Własną akcję sabotażową tak wspominała po latach pani Feliksa Rożniecka:

„W czerwcu 1943 r. żołnierz niemiecki, który pilnował nas przy pracy, zauważył brak ładunków do kul armatnich i rozkazał mnie oraz koleżance – Irenie Sadowskiej – Prymus szukać ich, podejrzewając, że zostawiłam je niezauważone w skrzyni. Wcześniej całą paczkę tych ładunków zakopałam w głębokim dole, pragnąc je zniszczyć. Z koleżanką wiedziałyśmy co się z tymi ładunkami stało, dlatego udawałyśmy tylko poszukiwanie. W trakcie tych pozornych poszukiwań znalazłyśmy [ … ] tekturowe pudełeczko wielkości dwudziestu centymetrów z polskim orłem na wierzchu. Po otwarciu tego pudełka stwierdziłyśmy, ze zawiera flakoniki z gazem łzawiącym. Postanowiłyśmy użyć go w celach sabotażowych. W południe, kiedy wyprowadzali nas do stołówki na obiad, ja i wyżej wspomniana koleżanka przez otwarte lufciki wrzuciłyśmy flakoniki z gazem najpierw do sali, w której wykańczano pociski, następnie do dwóch sal, w których szyto woreczki z prochem, a dalej do warsztatów: stolarskiego i ślusarskiego oraz kuźni. Nasz czyn doprowadził do przerwania na dwa dni produkcji amunicji, bowiem gaz nie pozwolił robotnikom na wejście do pomieszczeń.”

W roku 1944 hitlerowcy zaczęli gromadzić w gałkowskiej składnicy ogromne ilości amunicji artyleryjskiej. W lagrach  otrzymywała ona zapalniki i była wywożona pociągami na front wschodni. Pocisków przygotowywanych do uzbrojenia było tak wiele, że nie mieściły się w magazynach. Robotnicy kopali liczne doły, gdzie składowano amunicję. Magazynami w lesie gałkowskim interesował się wywiad Armii Krajowej. To najprawdopodobniej grupa dywersyjna z Łodzi otrzymała rozkaz zniszczenia lagrów. Do dzisiejszego dnia nie wiemy, co spowodowało wybuch: plastik, bomba zegarowa ukryta w pociągu, tajemniczy samolot przelatujący nad lagrami tuż przed eksplozją czy też czyjeś niedopatrzenie. Tak rozpamiętywał tragiczny dzień pan Zbigniew Głażewski:

„28 lipca 1944 r. o godzinie 11.55 nastąpił pierwszy wybuch. W tym wypadku mnie, na skutek podmuchu siły eksplozji, rzuciło pod wózek, gdyż w tym czasie byłem na wózku i zładowywałem pociski. Po tym pierwszym wybuchu z magazynu wyskoczyli koledzy, pytając co się stało. Po pięciu minutach przybiegł nasz fajerwerek i ponaglał, żebyśmy udali się do schronu. Wielu uciekło przez druty, między innymi Jerzy Dobrogoszcz. Kiedy weszliśmy do wspomnianego schronu nastąpił następny wybuch, tak ze mnie w tym wypadku zasypało po pas. Chciałem się wydostać, ale już nie mogłem. Za niespełna kilka minut rozszalało się piekło, Sodoma i Gomora, magazyny za magazynem szły w powietrze. Było południe, słoneczny dzień, a od dymu i kurzu była noc. Po każdym potężnym wybuchu zapadałem się głębiej, aż pod samą szyję, tylko udało mi się wydostać prawą rękę, lewa ręka była przyciśnięta. Nad głowa miałem deskę, gdyż schron był zbudowany z desek, a na wierzchu przykryty ziemią. Potężne drzewa, stuletnie sosny, były ścinane przez pociski tak jak kosą zboże. W powietrzu rwało, huczało po całym lesie, aż ziemia jęczała.[ … ] Spod ziemi wydobywały się głosy: „Koledzy ratujcie nas; koledzy umieramy” Następnie głosy cichły, aż całkowicie przycichły. Odłamek uderzył mnie w kciuk wolnej prawej ręki. Mimo, że palec krwawił, to rękę włożyłem w piach, żeby zatamować krew. Jak przycichło może była godzina dwudziesta. Wolną ręką ,z tym rozwalonym kciukiem, zacząłem się wygrzebywać. Nogi i cały tułów były zupełnie drętwe. Jeszcze z pół godziny odsiedziałem nad tym swoim dołem śmierci. Tak samo przyciśnięty jak ja Leon Suski powiedział „Zbyszek wyszedł, Zbyszek ratuj.” Dopiero kiedy trochę doszedłem do siebie zacząłem ratować kolegów. Wkrótce przybył oddział saperów z Wehrmachtu, który zaczął wyciągać żywych , rannych i poległych. Niektórzy byli poplątani nogami, tak że poległym trzeba rąbać nogi, aby wydostać rannych. Jeden z saperów zapytał czy mogę iść do bramy, gdzie są karetki pogotowia ratunkowego. Odpowiedziałem, że mogę. Idąc przez teren lagrów zauważyłem, że upodobnił się do krajobrazu księżycowego. Tam gdzie stały magazyny były głębokie doły i leje, tak że niejedna duża kamienica mogła się w nich schować.”

Eksplozja była nieopisanym wstrząsem dla Gałkowa. Niebo pokryło się chmurami żółtej siarki, spadającej na ziemię jak deszcz oraz słupami ognia i dymu. Fragmenty murów magazynów oraz pociski odnajdywano później w odległości kilku kilometrów od Gałkowa; odgłosy eksplozji słychać było nawet w dalekim Zgierzu. Dopiero o zmierzchu przybyli lekarze z pobliskich miast rozpoczęli zbieranie rannych. Cięższe przypadki operowano na ołtarzach gałkowskiego kościoła. Nie patrzono na narodowość wzajemnie udzielając sobie pomocy. Po interwencji dowódcy lagru nawet hitlerowski lekarz z Brzezin nakazał przyjąć do szpitala rannych Polaków.   Nie ma pełnej listy strat w ludziach, ale możemy przypuszczać, że oprócz dwunastu osób pochodzących z Gałkowa, życie oddało około czterdziestu polskich i ukraińskich robotników, a także wielu niemieckich żołnierzy. Trzy czwarte personelu lagru zostało rannych. Pogrzeb w Gałkówku był wstrząsający, gdy trzydzieści kilka trumien ułożono na dziedzińcu koszar, a sam dowódca składnicy pożegnał żałobne kondukty, jeden udający się na miejscowy cmentarz, drugi żołnierski odwożony do Łodzi, tymi słowami „Różny jest ludzki los w czasie wojny i wszystkim wam składamy hołd, boście polegli każdy na swoim posterunku pracy” Pani Leokadia Marciniak tak opisała swoje przeżycie związane z pogrzebem:

„Nam Polakom szczególnie ściskało się wtedy serce, bośmy byli gotowi oddać życie za sprawę, gdyby zaszła taka konieczność, ale nie na takim posterunku. Ale taki to był nasz los w tej wojnie i szczęście, że już należy do wspomnień historycznych.”

Dominik Trojak

Print Friendly, PDF & Email